Poprzednio był pierwszy, dziś ostatni (lub pierwszy w 2010 roku).
Ślub Madzi i Łukasza na pewno zapamiętam dobrze dzięki dwóm tragikomicznym wypadkom z moim udziałem (po raz pierwszy - kiedy fiknąłem koziołka przed kościołem na śliskim chodniku, i po raz drugi, kiedy aparat spadł mi z ramienia w kościele i lampa błyskowa została zamordowana :-)). Ale nie tylko dzięki wypadkom. Przede wszystkim dzięki ciepłej i rodzinnej atmosferze, wyluzowanej i uśmiechniętej parze młodej i sesji w dość nietypowych warunkach...
Zaczęło się od skomplikowanego procesu zakładania sukni ślubnej...
... przez koszmar par młodych, czyli stresośmiech w czasie przysięgi (na który zawsze poluję z okrutną radością ;-))...
... po imprezę z jedną z najsmaczniejszych karkówek jakie jadłem w życiu.
Jeśli wydaje wam się, że uda się wam niepostrzeżenie poobściskiwać w bocznym korytarzu... to sprawdźcie wcześniej czy nie ma mnie na końcu tego korytarza ;-D
Z sesją był mały problem. Planowaliśmy zimowy plener na śniegu, ale ostra zima w połowie lutego postanowiła przenieść się na północ, pozostawiając brudne ulice, niezbyt miłą temperaturę i zero "klimatu" na dworze. Postanowiliśmy więc nie czekać do wiosny i skorzystaliśmy z gościnności toruńskiego pubu "Underground".